top of page

NO PAY NO PLAY – droga moda na triathlon

„Kim jest triathlonista? Kimś, kto nie rozumie, że jeden sport jest wystarczająco męczący…” – przeczytałam ostatnio. Dobre… Ale jest jeszcze kimś innym. Kimś, kto ma kasę. I nie zawaha się jej użyć.

Spróbowałam tri dopiero w tym roku, dwukrotnie. Chciałam więcej, ale… Przeszukiwałam internet. Liczyłam coś na kartkach po nocach. Kombinowałam, dzwoniłam, pytałam. Powiedziałam sobie “STOP”. Może za rok c.d.n., ale MOŻE. Dlaczego?

CZEPKI Z GŁÓW?

4 lata temu obchodziłam ćwierćwiecze :-). Z tej okazji zapisałam sobie swoje pobożne życzenia, a wśród nich było: „zrobić triathlon”. Nie znałam nikogo, kto ukończył jakikolwiek dystans. Gdzieś w necie wyczytałam, że jest coś takiego, dostępne również dla amatorów. Podkręciłam się: idealne dla mnie!! Na rowerze jeździłam wtedy codziennie. Pływanie kochałam zawsze, bieganie – wiadomo.

Lista innych marzeń była dość pokaźna i 24 godziny doby nie starczały na realizację całości. Triathlon gdzieś przepadł – najbardziej niedostępny. Niepopularny. Tylko dla wąskiej grupy.

Cykałam też trochę, że nie dam rady, przyznaję! 

W tym czasie trwała ewolucja. Dystans IronMan został podzielony na coraz mniejsze ułamki, by dojechać aż do 1/10. Pakiety za niemałe pieniądze rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Startują osoby, dla których kilkaset metrów żabką to problem. Triathlon ma się w Polsce wyśmienicie. Zrobiłeś go? Brawo, ale nikomu już z racji tego szczęka nie opadnie. No, chyba, że podjąłeś się dystansu, który ma w mianowniku choćby czwórkę lub mniej.

NO PAY=NO PLAY!

To totalny spontan, budzę się i od rana myśl: zrobię to wreszcie, zapisuję się. Kwadrans później wpada mi już mail z potwierdzeniem. Startujesz, niedługo! P.S. A te 200PLN już nie Twoje.

Doczekać się wprost nie mogę.

Czytam, pytam, robię listę. Objętościowo przypomina mi trochę wyprawkę dla noworodka. Na bogato! Wykreślam to, czego nie mam, nie chcę mieć lub nie mogę mieć, bo mnie zwyczajnie nie stać.

Został mi tydzień. Sprawdzam prognozowaną temperaturę wody i czytam: “pianki zalecane”. Podejrzewając, co zobaczę, wchodzę na allegro. No, za 700PLN to już jakąś kupię. Choć na forach piszą, że niekoniecznie dobrej jakości, a oszczędzać nie warto. Wyłączam aukcję i znajduję wypożyczalnię z promocyjną ceną (tylko 100 PLN!  konkurencja chce 150). Pan zachęca mnie do opcji z dowozem. To będzie 25zł w jedną stronę. Yyyy nie, podziękuję, pofatyguję się sama.

Wpadam jeszcze na szybko do sportowego po pas na nr startowy (20 PLN) i żele (też coś koło tego).

Jestem oficjalnie gotowa. Wyprawka przygotowana, torba spakowana i mam nawet deja vu, że to całkiem przypomina moje toboły na porodówkę, tylko stres totalnie innego typu i ból zerowy, a nie zabójczy.

Ruszamy. Im bliżej celu, tym bardziej czuję klimat. Nie znam okolic, ale wiem, że to niedaleko, bo rośnie zagęszczenie kolarzy. Takich full-profeska. Mój górski Kross wygląda jak ubogi krewny tych wyścigówek. Odsuwam ponure myśli typu “pogięło mnie” i dumnym krokiem wchodzę do strefy zmian, szukając swojej miejscówki. Panowie na bramce rzucają ze śmiechem: “fajny rower”, ale nie rusza mnie to, o podium przecież walczyć nie będę.

Meldujemy się w hotelu (bo start o 9.00 i dojazd rano z małą N byłby mission impossible). 180PLN za pokój, w końcu lato, na dodatek niedaleko jeziora, to i swoje trzeba zapłacić, ale na szczęście pyszne śniadanie jest wliczone w cenę.

RAZ, DWA, TRI…

Rano, już na miejscu, po wielu przebojach rozgrzewam się koło strefy zmian. W gardle sucho, serce wali, jakbym już się ścigała. Przeczesuję wzrokiem tłum, częściowo już czarny od pianek. Szykuję się, przejęta atmosferą. Wprawy brak, więc ciągle coś mieszam i sprawdzam. Czepek? Mam, był w pakiecie (inaczej to drobiazg – jakieś 20/30PLN). Okularki? Są. Na otwarte wody są dostępne inne, takie z szerokim kątem widzenia. Jakoś 100PLN za widoczność premium.

Niewiele później młócę już wodę w zbitej grupie pływaków. Na samotność narzekać nie mogę. Ktoś mnie łapie za nogę, ktoś sprzedaje pacnięcie w głowę. Robię szeroką nawrotkę i ruszam wreszcie swoim tempem. Wychodzę z wody szybko, adrenalina buzuje, gdy widzę, ile osób zostało jeszcze w jeziorze. Szybko, szybciej!!

W strefie zmian robię, co mogę, zerkając na chłopaka obok i “ściagając” od niego kolejne ruchy. Zrzuca mokrą piankę i zostaje w jednoczęściowym stroju triathlonowym (za 400PLN można już mieć, choć te lepsze kosztują znacznie więcej). Zostanie w nim już do końca zawodów, podczas gdy ja będę odprawiała fuszerkę. Pod pianką mam sportowy top i biegowe getry. Strój kąpielowy też byłby niezły, ale nie mogłam się zdecydować, czy lepszy byłby mały striptease przed wejściem na rower, czy może jazda w mokrych majtkach.

Jadę!!! Stres dawno przepadł, jestem w swoim świecie. Na trasie jeszcze dość pusto. Pedałuję, ile sił w nogach. Wiem, że to będzie mój najsłabszy punkt programu. Aerodynamika: zerowa. Opony: szerokie. Pedały: normalne. Buty: biegowe. Lemondka: raczej, że brak. Specjalny kask? Nie. Bidon z długą słomką: wow! To takie coś istnieje?

Nie musiałam długo czekać na bycie wyprzedzaną. Jestem jak Jaś Fasola w jednym z tych głupich filmików. Daję z siebie maxa, a po mojej lewej przewija się, mam wrażenie, każdy zawodnik, jeden po drugim. “Ooo, to na tym pani jedzie??” zagaduje jeden z nich. Ano jadę. Próbuję, ale jestem jak we śnie, w którym za cholerę nie da się przyśpieszyć ucieczki.

Szosówka – conajmniej 3 000 PLN. Rower czasowy raczej więcej. Plus buty i pedały SPD – jakieś 500PLN. I bajery, jeśli lubisz. A jak się chcesz ścigać tak na serio, to polubisz.

Pedałuję, jak szalona, choć wstyd mi nieco i wpada myśl, żeby podziękować za tą równą-nierówną walkę. No ale sorry, dziewczyno, ścigasz się już tylko ze sobą. Wymiatacze zostawili za sobą tylko kurz i wiatr. Amatorzy, w tym sporo takich z tuszą – uszczerbek na mojej ambicji i czystą zazdrość o sprzęt.

Cisnę do końca, zmotywowana, że nie zamykam stawki mimo mojej “strzały”.

“Chcę już biec!!” – wołam do P., który czeka koło finiszu rowerowego. Pamiętam dźwięk kilku chipów “pikających” jednocześnie przy wbiegu do strefy. Przeszły mnie ciarki, emocje podczas zmian dyscypliny są silne, pozytywne.

No, są MEGA.

Biegnę. Już tylko prosto do mety, już to mam, już to znam. Dostaję turbodoładowanie. Wyprzedzam tych, którzy są jeszcze na trasie. Zaliczam wystrzał endorfin, zaczynam nawet zagrzewać do biegu tych, których spotykam przed nawrotką, gdy sama już z niej wracam.

Jeszcze kilometr i dwa i trochę i jestem, zrobiłam to, META, no bosko! Przechodzę do normalnego tempa. Spaceruję sobie i szukam P. i N.

Nie ma zmęczenia, dystans był krótki. Oddech wraca do normy nawet nie wiem kiedy. Hmmm. To już??? Chcę więcej!!!!

Lojalnie ostrzegam, że ta potrójna zabawa uzależnia. Czekały mnie więc długie godziny przed kompem, z excelem, surfowaniem po stronach triathlonów i wczytywaniem się w zakładki “opłaty startowe”.

Dołączenie do klubu tri – średnio 300PLN/msc. Za grupowe treningi, bo indywidualne to rzecz jasna będzie więcej. Karnet na basen, jeśli nie ma się Multi – jakieś 100PLN, da sie taniej, da się drożej, wszystko się da.

Czy triathlon to lans? Tak. A czy bieganie to lans? Coraz częściej tak. Wystawię się może na pożarcie (ale pamiętajcie, że mam małe dziecko!!). Triathlon to lans. Nikt mi nie powie, że jest inaczej. Sprzęt robi ogromną różnicę, zwłaszcza rower. Pozwoli zyskać cenne minuty, gdy jesteś na przedzie stawki. Uratuje przed zamykaniem zawodów, jeśli z kondycją nie ma szału. A to kosztuje, chyba, że masz sponsora, bogatych rodziców albo spadek po wujku.


Czy uważam, że warto? Pewnie, ale nie za wszelką cenę. Mierzyć siły, również finansowe, na zamiary i tyle.

Czy jeszcze wystartuję? Tak, ale tylko raz na jednej z topowych imprez i raz na lokalnej, za dobrą cenę 🙂 Zabieram Krossa, ale po tuningu na lepsze opony. Na swoim drugim triathlonie zaliczyłam podium w kategorii wiekowej trenując standardowo tylko bieganie, więc kusi mnie, kusi…

Czy piszę tak, bo jestem zazdrosnym trollem? Pewnie, że bym chciała dołączyć do klubu. Sprawdzić, na ile mnie stać mając prawdziwą kolarkę. Odpadam, bo w tym momencie mojego życia zwyczajnie nie mam funduszy na tak drogą zabawę, a nie bawi mnie miejsce 200/250 na góralu w Koziej Wólce.

A tym, którzy mogą sobie pozwolić na triathlon pełną gębą życzę SZCZERZE powodzenia i dobrego ścigania, bo wiedząc, jak ono smakuje, rozumiem Wasze treningi o 4 rano (i te o 24 też).

I to by było na tyle. A Wy się tam 3majcie 🙂

P.S. Relacja z mojego debiutu: KLIK …i z drugiego triathlonu (MTB): KLIK

11 wyświetleń

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

WYSZŁAM NA MIASTO, a tam życie

….w pępku Wwy. Sobie tętni. Idę środkiem, jak w bańce, jak w bajce, niewidzialna. Adidasy nie brzmią na tym zgrzanym chodniku, jak powinny, nie ma stuk-stuk-stukstukstuk. W tej trattorii na rogu włosk

bottom of page