To stało się z dnia na dzień. Dzień bardzo konkretny: Maratonu Warszawskiego. Jeszcze w sobotę przeciskałam się między nakręconym tłumem w sportowych butach, a w niedzielę…
Było tak: wszyscy spali, a ja w ciemnościach wbijałam sobie do głowy po raz enty swój cel na rano.
19:59…19:59…Zaryzykuję, przytrzymam, u d a s i ę!
Treningi wychodziły mi ostatnio po planie i z rezerwą, musiałam hamować nogi, żeby nie przekroczyć cienkiej linii. Nielubiana dyszka wpadła bez większego wysiłku po 42:30, a 5 km w plenerze, w słońcu i na luzie w 20:30.
A w niedzielę miał być asfalt, szybka trasa, bieg z zającem. I te moje ulubione 5km (nie pytajcie, czemu biegam maratony 😉 ). 19:59! Czułam, że jestem o włos, o krok, o kilka godzin.
Stało się zupełnie inaczej…
*
Budzik zerwał mnie o świcie na równe nogi. W drodze do łazienki potknęłam się o torbę wypakowaną rzeczami na start, przetarłam niewyspane oczy…
…
…
….a kilka minut później siedziałam na macie, na której P. popełniał właśnie powitanie słońca i oznajmiłam mu: „nie biegnę!”.
Torba stała w przedpokoju jeszcze wiele dni i wrosła w krajobraz, podczas gdy ja przechodziłam jakąś szaloną metamorfozę, a mój mąż patrzył na mnie coraz bardziej zszokowany…
*
Za każdym razem, gdy otwierałam lodówkę, prześlizgiwałam się wzrokiem po pustej rozpisce motywacyjnej do maratonu.
TAK, ten bieg, do którego trenowałam od kilku miesięcy w upałach, dla którego wymykałam się o świcie z namiotu na plenerowych wyjazdach i wstawałam całe wakacje przed wschodem słońca jak maniaczka; ten w Porto zmieniony na Poznań po decyzji o wyjeździe do USA; ten, o którym myśl była dla mnie tak nakręcająca, że w pracy przebierałam pod biurkiem szpilkami.
Dziewczyno, maraton to ty będziesz miała, ale dopiero na wiosnę!
*
To poszło jeszcze dalej…
Cała moja energia uszła jak z przekłutego balonu.
„Idę spać!” – mówiłam o 23:00, a towarzystwo niezmiennie się dziwiło. „Ty, tak wcześnie?”
„Obejrzymy jakiś serial?” – zapytałam któregoś dnia P. „Mówisz serio?” – upewnił się i rzucił do Netflixa, bo taka okazja nie zdarzyła się od ostatnich dwóch lat. W końcu wciąż byłam TAKA zajęta!
Obejrzałam dwie serie Stranger Things (wciąga, nie? 😉 ) , zjadłam przy nich dokładnie 17 serków wiejskich i 34 marchewki. Jak mi było z taką „stratą czasu”? Błogo! Tematy wyjazdowe w związku z USA leżały odłogiem, tak jak ja wieczorem na kanapie.
Z dnia na dzień, wycięta z biegania, zmieniłam się w kogoś innego, bez kitu! Właściwie to czułam się jak kolejna bohaterka serialu, bo u mnie też wszystko było “upside down” 🙂
Na efekty długo czekać nie musiałam. W ciągu kolejnych 3 miesięcy waga skoczyła o 1,5 kg, a mięśnie brzucha stały się tak jakby niewidzialne. Czary-mary, who am I?
*
Także wiesz już wszystko.
Rzuciłam bieganie z dnia na dzień i to z hukiem.
I choć tęsknię maksymalnie (tak bardzo, że srednio raz na tydzień śnią mi się zawody 🙂 ), a pływanie i wygibasy na macie to dla maratonki zbyt mało – dawno nie czułam się tak fantastycznie!
P.S. Jeśli jednak znasz dziewczynę, która trenuje w ciąży z bliźniętami – dawaj namiary. Bo choć moje startówki mają chwilowo areszt szafowy i juz zdecydowałam, że nie będę ryzykować to uparta jestem z natury i wiem, że te wszystkie czasy sobie jeszcze odbiję 😊 A na pytanie, jak mam zamiar ogarnąć bliźniaki w nowej rzeczywistości w USA, mam tylko jedną, słuszną odpowiedź: z podwójnym wózkiem biegowym!
7 thoughts on “RZUCIŁAM BIEGANIE. I to z hukiem!”
Zaskakujący finisz. Gratuluję 🙂
Dzięki, będzie tri of us 😉
Gratulacje!!!! ❤
Tobie jeszcze raz TEŻ, super synchron z terminami 🙂
Gratulacje kochana podwójne szczęście! Run with mum zacznie się na nowo w pewnym sensie i mam nadzieję że będziesz się nadal dzielić swoimi przemyśleniami tutaj 🙂
Zacznie się pełną parą, a już myslalam, że to by było na tyle…póki co zostaję 🙂 Dzięki! :*
Gratuluję kochana!! Podwójne szczęście 🙂