Sobota, dzień przed. Wyszłam na 4km. 4km! Jutro będą 42. Noga się kręci, pogoda idealna, nie mogę się wprost doczekać. Wracając mijam auto z dostawą zakupów z Auchan. Pytam pana o pudło na zbyciu. Lato się skończyło, Nadia wyrosła z ubranek, zaniosę do piwnicy. „Ale ma pani pecha! Zawsze mam wolne pudła i chętnie oddaję. A dzisiaj ani jednego!”. Z wielkim uśmiechem na twarzy odpowiadam mu: „Niech pan tak nie mówi o tym pechu, jutro mam maraton!”. I odbiegłam pobiegowo zadowolona, z tymi wszystkimi endorfinowo-sweet-myślami.
Kurtyna!
*
Poznań. Maratoński poranek. Nocujemy na Starym Mieście. Wielkie łóżko, wielkie okno i wiele pobudek. Chcę już zacząć, a nie…
Budzik ratuje, mogę działać. Na palcach wchodzę do łazienki. Pod wanną rozkładam ręcznik i siadam na podłodze z kubkiem herbaty, nutellą i informatorem dla maratończyków. Lektura do śniadaniowej, słodkiej bomby. Czytam wstępniak od prezydenta miasta. „Witajcie, maratończycy”, a ja…zalewam się łzami! OK, to jest dziwne. Lecę dalej. Historia powtarza się jakieś 4 razy. Siedzę w dresie, w hotelowej łazience i szlocham nad informatorem jak wariatka, nie wiedząc, co we mnie wstąpiło. Może się trochę boję, na pewno jestem na adrenalinie, ale bez przesady…Hamuje mnie dopiero racjonalna myśl, że się odwodnię! Dość cyrku. Zabieram torbę i wychodzę na poznański deszcz.
*
Jestem sama w kilkutysięcznym tłumie. Siedzę na barierce na hali Targów Poznańskich, nogi mi chodzą, uśmiecham się do każdego, kto na mnie spojrzy. Niech zabrzmi patetycznie, ale marzyłam o tym dniu od miesięcy. Dziś zamierzam tylko spijać śmietankę. Odebrać nagrodę w postaci 3 jak najniższych cyferek za te wszystkie kilometry i godziny.
*
Zbieram się i ruszam z tłumem w kierunku szatni. Widzę jakąś rodzinkę, tata się szykuje, a kobieta trzyma na rękach małą dziewczynkę w koszulce „Maraton taty na roczek…….” (imienia nie dojrzałam). Znów czuję, że zaraz tu odstawię jakąś łzawą scenę! Otrząsam się i lecę z rutyną. Brzuch boli, ale myślę, że to stres. Za oknem pada. Zapach maści rozgrzewających aż kłuje w oczy. Robię rozgrzewkę, klucząc między maratończykami. Nikt nie chce iść zbyt szybko na deszcz.
*
Adrenalina mi buzuje pod czapką z daszkiem. Wbiegam do strefy 3:10-3:29, skaczę do muzyki, przybijam piątki z innymi zawodnikami, zrzucam bluzę, włączam zegarek i ruszamy wielką falą.
Ale…
Już po kilku krokach czuję, że coś jest nie tak. Kolka? Dziwne, rzadko miewam. Ale luz, rozmasuję, pooddycham, zniknie. Lecimy sznurkiem po Poznaniu. Mieszkałam tu rok, snułam się po tylu dzielnicach biegowo, imprezowo i rowerowo, a mimo to mało co rozpoznaję. Mam wrażenie, że mnie tu nie ma. Szarpię tempo i nie mogę złapać koncentracji, bo wciąż mnie boli. Chcę to szybko wyeliminować i się wkręcić, odpłynąć, biec normalnie.
Mijają kilometry. Trasa jest świetnie oznaczona, ale prawie każda flaga z kolejnym km mnie zaskakuje, patrzę na zegarek, próbuję się jakoś tu umieścić na tym maratonie, ale wciąż jestem gdzieś poza, walcząc z tym przeklętym brzuchem. Jadłam książkowo. Nie zrobiłam żadnej przedmaratońskiej głupoty. Dopiero potem uzmysłowiłam sobie, że on mnie boli po babsku, robiąc mi złośliwą niespodziankę w najgorszej z możliwych chwil.
Niósł mnie tłum. Przypomniała mi się sytuacja z dnia wcześniej, ten pan-dostawca, który mówił, że mam wyjątkowego pecha.
Ludzie złoci, prorok z Auchan.
*
Na maratonie biegnie głowa. To mój drugi, więc co-nieco już wiedziałam. Na pierwszym leciałam z uśmiechem na twarzy i w totalnej euforii. Teraz? W swoich wyobrażeniach szurałam po bruku. Nie mogłam się skoncentrować, zapominałam o oddechu, o rytmie i o kontroli czasu. Wszystko się rozjechało. Kolejne km wchodziły jak chciały. Miało być równo po 4:52, a potem, jeśli będzie OK, szybciej. A tutaj: 4:56, 4:33, 4:45…Włos mi się jeżył na głowie.
Z trasy pamiętam tylko urywki i nie umiem złożyć ich w sensowną relację. Może Wy dacie radę?
…świeci słońce i robi mi się gorąco, więc zrzucam swoje ukochane, imienne rękawki i porzucam je na trasie. Wybaczcie! Jeszcze się łudzę, że Was odnajdę!
…spotykam na trasie Magdę z Kobiety Biegają i okazuje się, że mamy podobny cel. To dopiero 10km, trzymam tempo na 3h 25min, ale ból nie odpuszcza i zaczynam rozumieć, że to się nie uda. Jakiś czas biegniemy razem, potem Magda odsadza mnie na dobre kilkaset metrów, biegnąc na wynik <3:25. Widzę tylko jej kucyk na horyzoncie, ale wiem, że nie mogę jej gonić. Spotykamy się ponownie dopiero na 30którymś km.
…Malta. Z głośników puszczono nagrania rodzin biegaczy. Utkwiła mi w pamięci jakaś kobieta, która kibicowała swojemu mężowi: „dajesz, dajesz, nie przestajesz”. Zostało mi to w głowie jak mantra.
…chwilę później. Jakiś biegacz, rozluźniony, ma ochotę pogadać. Ja, z zaciśniętymi zębami, jestem w nastroju „bez kija nie podchodź”. Odburknęłam mu tak, że potem zrobiło mi straaaasznie głupio… Nie byłam sobą 🙁
…biegnę i myślę, że to chyba pas na numer startowy mnie tak mocno uciska. Odpinam go i mam ochotę cisnąć nim w krzaki, ale oczywiście to nie to. Wiem, że nie nabiegam tego, co chcę, ale wiem też, że za żadne skarby świata nie odpuszczę, no po prostu NIE.
…depczę po kubkach. Co tu tyle kubków?! Aaaa! Ominęłam punkt odżywczy! JAK TO MOŻLIWE?!
…32km bodajże. Stoi wielki karton z napisem „PRZEBIJ ŚCIANĘ”. Nie mam siły nawet do niego podbiec. Poza tym, jaka ściana? Czuję się tak samo źle od 1go km 🙂 Czy można mieć ścianę od 1 km? 🙂
…ostatnia prosta. Jestem okrutnie umęczona, zwłaszcza psychicznie. I wtedy widzę kucyka Magdy na horyzoncie. To mnie ratuje. Dogania ją z nową falą nadziei 😉 O ile mnie pamięć nie myli, klepnęłam ją po plecach i gdy ją w slow motion (zeszłam do 5min/km) wyprzedziłam, machnęłam tylko ręką, żeby biegła za mną. Chyba nic nawet nie powiedziałam. I tak właśnie zrobiłyśmy ostatnią prostą. Raz jedna, raz druga wychodziła na prowadzenie. Magda, jeszcze raz dziękuję!
…pamiętam jeszcze jakiś zespół czy spikera. I krzyk, że zostało tylko kilkanaście tysięcy kroków. COOOO?! To zabrzmiało dla mnie masakrycznie. Chciałam zawrócić i go kopnąć!
…i ostatnia prosta. Niebieski dywan. Totalną resztką sił przyspieszam i wpadam w tunel kibiców, którzy wrzeszczą i są taaacy fantastyczni. Że im się chce! Matko, jak ja ich podziwiam!
KONIEC. 3:28:13. Trenowałam pod 3:20, biegłam na 3:25, żeby była rezerwa. Maraton, tu wszystko może się zdarzyć.
Marzyłam o tym dniu, a potem go przeklinałam. Rzuciłam na trasie bieganie jakieś kilkanaście razy. Nie mogłam się pogodzić, że tak to się wszystko poskładało, a potem…
Przybiegła mała N. i oznajmiła, że to jej medal. W hotelu napuściła mi, przejęta, wody do wanny i śpiewała piosenki o burym kundlu i misiach, co sobie jadą i takie tam. Ubrałam buty, które dla miłej odmiany nie były nasiąknięte deszczem. Spędziliśmy z poznańskimi znajomymi przyjemny wieczór w knajpce pachnącej Włochami. Zakodowałam sobie, żeby przestać smęcić o tych cyferkach, bo nie jestem zawodowcem, tylko matką-Polką-amatorką. A przecież było OK. 6 minut szybciej, niż w kwietniu, poniżej 3:30 i w ogóle.
A późnym wieczorem, w drodze powrotnej do domu dorwałam telefon i na pytanie trenera, jak było odpisałam tylko bez namysłu: „kiedy najszybciej mogłabym pobiec następny??”.
Przewinęły mi się przed oczami pomysły: Niemcy w listopadzie, Malaga w grudniu. Jest sygnał, jest odpowiedź. „Wiosną. Musisz kiedyś odpocząć”.
No padłam. Nogi nie bolą, za to psychika bardzo. Toż to jakieś cholerne uzależnienie!
*
Poznań Maraton w kilku słowach? Klimat, kwiaty dla kobiet na mecie, świetna organizacja, impreza masowa, ale nie masówka. Wolontariusze tak nakręceni, jakby nas wszystkich znali. To, że dobiegłam do mety mimo kiepskiego stanu jest tylko zasługą mega atmosfery napędzonej przez pasjonatów. Przyprawionej odrobiną mojego oślego uporu 🙂
A teraz leżę, macham nogami i czekam na zielone światło do biegania.
Niewiele pamiętam z tego biegu, ale to co pamiętam, chcę pamiętać na zawsze. Po pierwszym maratonie słyszałam, że nie poznałam jego “prawdziwego” oblicza. Teraz doświadczyłam go porządnie, bez znieczulenia i to od 1 km 🙂
…a jeśli chcesz wiedzieć, jak było na moim 1szym maratonie, wpadaj tutaj:
Skok w bok: MARATON. 3×3, których nigdy nie zapomnę!
Ciao!
One thought on “POZNAŃ MARATON. Tym razem prawdziwy!”
Pingback: BIEGANIE Z WÓZKIEM - dotarłyśmy do naszej mety