top of page

NOCNY RUNMAGEDDON. Serio piekło.

Zaraz skoczę! Noc. Stoję na platformie. Zwalnia się miejsce przy linie. Krzyczę do wolontariuszki: trzymać ją z boku??? Ale zanim mi odpowie, biorę rozbieg i skaczę. Cel: przelecieć nad wodą, jak najdalej. Na moment jestem dziką Tarzanką, huśtającą się na lianie. A zaraz potem ogarniam, że już zawracam, więc rzucam się gwałtownie do wody. Ręka poparzona od liny. Pali!! Jest ciemno i po 22:00. Las. Przede mną jeszcze jakieś 25 przeszkód. Ale ani teraz, ani później nie przyjdzie mi na myśl, że zwariowałam. Ręka piecze? Trochę piecze. Ale przecież to Runmageddon i mieliśmy na piśmie, że BĘDZIE PIEKŁO!

trzy godziny wcześniej…

Wpadam do domu. Mam równo kwadrans, żeby wszystko spakować. Ciuchy na straty. Czołówka. Woda. Wielkie, robocze rękawice, w których mój mąż kosił rano trawę w ogródku. O ironio!! Jeszcze tylko ściągam obrączkę i, uchachana tym motywem, robię jej fotkę. Telefon dzwoni punktualnie, przebieram nogami i już za moment jesteśmy we trzy. Rozważne i Odpowiedzialne mamuśki, które wbijają w GPSa współrzędne twierdzy Modlin i, nakręcone, zastanawiają się jak do jasnej ciasnej wchodzi się po linie 🙂

Tego wieczoru nawet słońce zachodzi jakoś inaczej, krwawo tak! Od tej pory wszystko jest w klimacie. Na miejscu dominuje czerń. Jest nas mnóstwo, zazwyczaj krążymy całymi drużynami. Mamy twarze z wymalowanymi numerami startowymi, włosy poplecione w warkocze i buty powiązane taśmami, żeby nie wciągnęło ich jakieś błoto. Zaraz zacznie się nasz RUNmageddon – bieg z przeszkodami, który szturmem zdobywa coraz więcej miłośników. Ten nasz jest pierwszym stopniem wtajemniczenia – ok. 6km i 30 przeszkód. A do tego wisienka na torcie – robimy go czarną nocą. Jesteśmy już w komplecie – kilkanaście matek-wariatek z drużyny Mamy Ruszamy. Bojowo nastawione i mocno rozbawione. Zaraz leci nasza zmiana! Wywołują nas na rozgrzewkę i od razu dociążają worami z piachem. Ciemno! Głośno daje muzyka, ludzie coś krzyczą i klimat jest trochę plemienny, trochę wakacyjny. Ciemno! Jesteśmy tylko bandą podskakujących czołówek. Ciemno! Ale już  niedługo, bo z końcem odliczania nasza trasa staje w płomieniach. Ruszamy krzycząc co popadnie. Dawno nie czułam się taka wolna 🙂


….i powolna. Dobrałyśmy się w czwórki. Co rusz krzyczymy swoje imiona, żeby się namierzyć. Nikt się z nami nie cacka, już po chwili brniemy przez wertepy, przedzieramy się przez chaszcze, drapiemy na czworakach po piaszczystych zboczach. Zdecydowanie warto ODDYCHAĆ! Nie umiem wpaść w rytm, baa, tu nie ma żadnego rytmu! Biegnę z dziewczynami w egipskich ciemnościach, rozświetlanych raz po raz przez nasze i innych czołówki. Błagam niebiosa, żeby nie skręcić kostki. OK, spokojnie. Coś jest nie tak… Czołówka. Od razu słyszę w głowie głos mojego P.: „ale ona [czołówka] jest serio słaba”. Prawie nic nie widzę, ale zwolnić nie można. Co rusz słyszę swoje imię, po każdej przeszkodzie sprawdzamy swoją obecność.

Nieważne! Ryzyk, fizyk, m u s i być OK. Jakoś to ogarnę, no…!!


Biegniemy. Klimat jest nie do opisania, filmowy. Wszystko robimy najszybciej, jak umiemy. Czołgamy się pod drutami kolczastymi. Targamy ze sobą ogromne opony. Przeprawiamy się przez rzekę, ślizgając się po podtopionych kamieniach. Woda chlupocze nam w butach, a my znów napieramy przez las, drapiemy się pod kolejne strome zbocze, łapiemy się konarów i siłą rozpędu staramy się wtarabanić na górę jak najszybciej.

Zmiany tempa. Zrywy i postoje. Co za fantastyczne, dzikie interwały!

Ściana. Podsadzamy jedna drugą, podciągamy się. Fuck, wysoko! Wysoko? Przewieszamy się na drugą stronę, bierzemy oddech i skaczemy na ziemię. Wszystkie? Wszystkie, ciśniemy dalej!

Zakręt, mnóstwo zakrętów. A jednak wszystko świetnie oznaczone, nie mamy wątpliwości, dokąd biec, choć bardzo szybko tracimy jakąkolwiek orientację w terenie. Wszystkie przeszkody zlewają się w jedną całość, kolejność nie ma już znaczenia, jesteśmy w tym lesie od zawsze, jesteśmy jak leśne zwierzaki, które od bardzo dawna nie widziały już światła.

To marne, od czołówki, musi starczyć.


Kolejny worek piachu. Biegniemy z nim, zjeżdżamy ze stromego zbocza, starając się nie zahaczyć o konary. Piach sypie się do oczu i oblepia twarz.

Podciąganie trylinek. Rzucamy się na nie, ile sił w rękach, zapieramy nogami, szybko, szybko, wyciągamy najwyżej, jak się da.

Zasieki. Czołgamy się po długiej prostej, kolce zaczepiają czasem ostrzegawczo o zabłocone legginsy.


Drabinka linowa. Pełna współpraca, kilka osób obciąża dół, jeszcze parę ruchów, dzwonek na szczycie i znów szybko-szybko w dół!!

Biegniemy. Zakręty. Jakieś korytarze, labirynty, świeczki, schody, progi. Co chwilę do siebie krzyczymy: dół z prawej! Uwaga, konar! Spad po lewej! Krzywo, uważaj!!! Ślisko! Stromo! Ruchomy kamień!

Z jednej strony czujesz, że jesteś sam. Musisz nadążyć. Po każdej przeszkodzie zerwać się na równe nogi i puścić się biegiem. Z drugiej – wiesz, że wszędzie są ludzie. Nie masz pojęcia, jak wyglądają. Słyszysz ich głos, podpowiedzi, pytania, czasem oślepi Cię na moment jakaś czołówka.

Moja się do nich nie zalicza. Ledwo świeci. Biegnę na oślep, skoncentrowana, żeby utrzymać tempo naszej czwórki. Przy przeszkodach jest lepiej, jaśniej. Paradoksalnie bieg jest dla mnie najtrudniejszy, ale wciąż fantastyczny. Nigdy wcześniej nie robiłam tego tak na oślep. Kolana jak najwyżej, byleby o nic się nie potknąć…!!!

Równoważnia. Podciągam się, wskakuję, znajduję wygodny patent, jestem.


Ukośna ściana z zawieszonymi linami. Łapię się jednej, biorę rozpęd, siuuuup – przeskakuję do drugiej. Pyk. Pyk. Całkiem to wspinaczkowe, znajome. Jestem!

Lina. Nawet nie próbuję, rzucam się na ziemię i robię alternatywne burpees, a potem żałuję, bo to jedyna przeszkoda, której nawet nie dałam szansy.

Skok przez wodę na linie. Krzyczę do wolontariuszki: trzymać ją z boku??? Ale zanim mi odpowie, biorę rozbieg i puszczam się w dół. Cel: przelecieć nad wodą, jak najdalej. Na moment jestem dziką Tarzanką. Na moment, bo chwilę później ogarniam, że czas zeskoczyć i robię to tak, że parzę sobie liną całą rękę. Mimo to jest ge-nial-nie! Dalejjj!


Pionowa ściana z pojedynczymi chwytami. Jestem w domu! Na sekcji wspinaczkowej dokładniej! Mega dobre uczucie, gdy można połączyć kilka ukochanych sportów w jedną konkurencję.

I znów mnóstwo podbiegów na czworakach i zjazdów na pupie. Wątpię, żeby moja mała N. miała taką frajdę na zjeżdżalni, jak ja podczas prucia w dół na czterech literach, po piachu i korzeniach!!! 🙂


Kolejna przeszkoda. Ciągniemy za sobą wielkie kamienie. Pieruńsko ciężkie! Idzie wolno. W połowie drogi stoją dwie osoby z kartkami. Cytat z filmu. Zrezygnowana patrzę, co mi się trafiło. Pewna, że nie odgadnę, bo filmy to nie moja bajka. Widzę, jak kolejne osoby odsyłane są na drugie tyle trasy z tym ogromnym kamieniem. Mój cytat: „HOLD THE DOOR”. Aaa!! Ja to ZNAM! Pamięć cofa mnie do monologu mojego P. o zaskakującym zwrocie akcji w jego serialu…hold the door…hodor…Gra o tron!! Ze szczerą ulgą zawracam, w nagrodę omija mnie robienie dalszej części trasy. Ale i tak mi ciężko. Idę z głową w dół, gdy nagle czuję, że robi się bardzo lekko. Obok mnie ktoś jest, tajemniczy, silny nieznajomy, który złapał ze mną linę i niemożliwie odciążył. Jak ja Ci dziękuję, gentlemanie!!

Krzyczę w ciemność imiona dziewczyn. Dobiegam do nich i ciągniemy ich ciężary razem. W duecie jakoś idzie. Cztery? Cztery, jesteśmy, lecimy!!

Schody. Korytarz. Labirynt jakiś. Las. Tunel. Uwaga na głowę! Lewo, prawo, zawrotka, las, pole, ciemno, krzywo, kamienie, piach, błoto, jeszcze głębsze błoto, podbieg, zjazd, TO NIE MA KOŃCA! Człowiek wpada w trans absolutny!


Robi się coraz większy hałas. Kolejna ściana. Wysoka. Panowie biorą nas na barki. Wdrapujemy się. Praca drużynowa, trzymam cię!! Skacz!! Opuść się!! Łapię!! Ziemia, uff. OK. Dajemy, dajemy.

Jakiś kontener. Coraz jaśniej, aż razi. Od startu minęło już 1.5 godziny. -Co tam jest?? – pytamy. -Lód! O. Nawet chętnie, jest mi gorąco, choć mam koszulkę bez rękawków. Pusto, nic. Lodu brak. Ale już widzę, że na ziemi leżą pojedyncze bryły. Kolejny kontener. Lepiej wyłączyć myślenie! Trzeba zanurkować pod dwoma poprzeczkami. Zanurzyć się od stóp do głów w lodowatej wodzie. Jest w tym coś porąbanego i cudownego jednocześnie!!

Ociekamy wodą. Jest bardzo głośno, ludzie coś krzyczą, wiwatują, przed nami ostatnia przeszkoda – ściana ognia. Skaczemy w ciężkich od wilgoci ubraniach nad ogniskiem.


FI-NI-TO!

Stop. Śmiejemy się jedna przez drugą. Dostajemy medale i naręcze butelek z napojami. Marzę o piciu, choć jest zupełnie inaczej niż po „normalnym” biegu. Zazwyczaj wpadam na metę na ostatnim oddechu. Teraz jest inaczej. Niby oddychasz normalnie, a jednak  NIC nie jest n o r m a l n e! Ciuchy ciążą od wody i błota, włosy są sztywne od mokrej ziemi, piach zgrzyta między zębami, coś tam szczypie, coś boli. Poparzona ręka uparcie mi pulsuje. Nic to, czuję się fantastycznie. Nie było w tym żadnego parcia na wynik, nie interesuje mnie naliczający się czas.

Czas na nocnym Runmageddonie to pojęcie abstrakcyjne. Biegnie jakoś inaczej. Tracisz już orientację, gdzie jesteś i ile jeszcze masz przed sobą.

To jest czas na wysokiej adrenalinie. Nie możesz się wyłączyć, bo musisz być czujny na każdym kroku. Tu nie ma długiej po horyzont prostej. Z drugiej strony mózg płata różne figle. Im dalej w las – dosłownie – tym więcej masz odwagi. Pewniej rzucasz się na nowe przeszkody. Szybciej  łapiesz równowagę i więcej z siebie dajesz.

Przystosowujesz się do dzikich warunków!

Także META. Drużyna Mamy Ruszamy kompletuje się, nadbiega nas coraz więcej. Paplamy jedna przez drugą. Oglądamy guzy 🙂 Psioczymy na – to było pewne! – siniaki. A przede wszystkim absolutnie się CIESZYMY, że to zrobiłyśmy. Wyobrażenia zostały bezpardonowo pobite.


F a n t a s t y c z n i e! …i coraz zimniej, bo mimo koców termicznych mokre ciuchy zaczynają doprowadzać nas do drgawek…

ZOBACZ OFICJALNY FILM!…i czytaj dalej 🙂


***

O trzeciej w nocy spłukałam z siebie resztki błota. Woda czarna, brązowa, brązowa, przezroczysta. Wchodzę po cichu do pokoju. Moja N. śpi w pozycji małej joginki. Wsuwam się do łóżka i śmiać mi się chce, gdy nawet dotyk kołdry pali moje obdrapane ramię.

Miło czasem zdradzić minimalistyczne bieganie na bieganie na pełnej petardzie. Tej nocy dobitnie poczułam, że żyję. A takie życie pełne przeżyć po prostu uwielbiam.

Jeśli Ty też – wiesz, co robić – ZAPISUJ SIĘ! Rumageddon brzmi jak koniec… Ale to raczej początek, bo dostrzegasz w sobie całkiem nowe rzeczy. Mówią, że siłę i charakter. A ja dodam, że jeszcze trochę słodkiego szaleństwa 🙂

Dziękuję RUNMAGEDDON za użyczenie zdjęć i nocny wyrzut adrenaliny!

9 wyświetleń

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page