top of page

MÓJ MALTA MARATHON. Cud spontaniczności.

To się nie miało prawa wydarzyć, a jednak się zdarzyło. Rzuciłam w kąt kalkulacje i pobiegłam maraton na intuicję, podkręcając swoją życiówkę o 5 minut. Jak? Chodź, opowiem.

A więc Malta. Lecę dumna, że mamy tylko bagaż podręczny i świadoma, że życiówki nie będzie, nie tam. Wszystko, co spotykam na miejscu to potwierdza. Wieje tak, że na zdjęciach włosy zasłaniają całą twarz. W sobotę krążymy po uliczkach Valetty i Sliemy zdejmując swetry, zakładając kurtki, zdejmując okulary, zakładając okulary, szukając panicznie lodów (gorąco!!!), szukając panicznie knajpy (zimno!!), w której nie będą co rusz otwierać drzwi, wpuszczając mocny, portowy wiatr.

Malta jest kapryśna jak kobieta 😉


Wydeptujemy ponad 10km po pagórkach. Wieczorem zegarek mojego P. krzyczy, że należy mu się solidny odpoczynek, a ja na szybko szykuję rzeczy, których mogłabym zapomnieć dzień później, gdy budzik zerwie mnie o 4:30 na równe i niekoniecznie wypoczęte nogi.

Ciepłe, nocne powietrze wpada przez okno hotelowe. Numer. Żele. Woda. Buty…takie awaryjne, których nie lubię, ale nowe nie dotarły, a stare zastrajkowały. Nie rusza mnie to; złapałam taki błogi spokój po dniu na słońcu, liczeniu łódek luzzu, ciastkach kupionych w porcie, krążeniu między piaskowymi budynkami, zawodami z Nadią między turystami…


W sypialni widać już tylko małą lampkę do czytania, a nad nią ciemne oczka mojej małej, wpatrzone w książkę. Wsuwam się koło niej i myślę jeszcze, że spanie pod samą poszewką jest esencją wakacji, a potem odpływam nie wiem kiedy, słuchając historii o pomylonym Pomelo.

4.30. Wstawaj dziewczyno i poleć ten maraton! Po ciemku robię herbatę i chleb z tutejszą konfiturą. Takiego spokoju nie miałam już od dawna. Chwilę później wymykam się na ciepłą i cichą ulicę. Po drodze na miejsce zbiórki dołączają do mnie inni maratończycy – jak zombie, w ciszy, z pomarańczowymi workami na plecach. Z różnych stron, w różnych strojach, z różnych krajów. Słońce nie zdążyło jeszcze wstać, a ja jestem kompletnie obudzona i po prostu chce mi się biegać.

Dzień robi się gdzieś w połowie drogi między Sliemą a Mdiną, między metą a startem. Wiozą nas autokarami, a nam zostanie jedynie zrobić to samo, tylko w drugą stronę i na własnych nogach. Nie ma chyba prostszego sportu na świecie.


Halo, moje nerwy, gdzie jesteście? Adrenalino, to JUŻ!

Ale nie, nawet rozgrzewkę robię na leniwca, parę minut wymachów i gotowe.

Łapie mnie kilku chłopaków z Polski (czytacie? pozdrawiam! 🙂 ) i tak omawiamy. Wiatr, górki, ciepło, zakręty, czasy. To ostatnie jakoś mnie nie dotyczy. Nie wydrukowałam opaski z międzyczasami. Nie policzyłam tempa. Trener, znając trasę i nie chcąc mnie zajechać, dał cel: 3:31. Zamierzałam to zrobić, ale bez większego ciśnienia.

Ale to stało się samo, a ja mogłam tylko oddychać, trzymać długi krok, pić coraz bardziej cudownie mokrą wodę, wylewać jej resztki na czapkę i biec dalej, nie zwracając uwagi na te krople, które kapały mi jeszcze przez jakiś czas z daszka. Deptać kolejne kilometry w wysuszonym, kaktusowym krajobrazie, tracąc orientację. Pilnować, by nie wtoczyć się pod auto, bo ruch częściowo puszczony po trasie, a do tego dziki jakiś, lewostronny. Maratończycy?! Jacy maratończycy, skoro kierowcy tak się spieszą w niedzielny poranek…Bieganie na Malcie to serio niezła jazda.

Nie miałam wcześniej planu na ten start, ale wystarczyło kilkaset metrów i dostałam go jak na tacy. Tym razem nie będzie wielkiego kontrolowania i sprawdzania. Lecę tak, jak lubię najbardziej – na spontanie, na czuja. Czy to dobry pomysł na maraton? Jeszcze nie wiem. Wiem za to, że będzie to bieg samotny. Rozciągamy się po trasie jak wąż na piachu.

Zaczynamy od Mdiny, średniowiecznego miasta ciszy z wąskimi uliczkami. Jest 7:30 i słońce łaskawie chowa się za chmurami, oddycham z ulgą, bo nic nie potrafi mnie bardziej dobić, niż skwar.

 
 

Kaktusy, skały, garig, murki z kamieni. Stadion, wzgórze, na którym widać budynki Mdiny. Zakręcamy tak często, że orientację tracę już po chwili, a od kolejnych pseudo-rond kręci mi się w głowie. Gubię się od razu i tak mi dobrze; czas kontroluję co kilka km szybkim spojrzeniem na zegarek. 4:40, 4:46, na podbiegach 4:50, na tych najgorszych 4:55. Podoba mi się ta czwórka i tak sobie ją trzymam.

Sama. Bo wyprzedzam pojedyncze osoby, widzę też biegaczy na horyzoncie, gdzieś na zakrętach, ale są bardziej jak jakaś dziwna fatamorgana, podlewana co 5kilometrów butlą lokalnej wody. Naliczyłam więcej jaszczurek niż kibiców.

Biegnę ten cichy, przedziwny maraton i choć mam wszelkie powody, żeby mi się nie podobał, jest wprost przeciwnie. Wiem, że zajedzie moją głowę i nogi. Na to czekam. Kto wie, może ta masochistka zawsze była gdzieś we mnie? 😉

Gdy słońce już raz wyszło zza chmur, to zostało. Przypieka. Wypatruję kawałek przede mną Polaka, do którego w końcu docieram (biegł 5 maraton tego roku!!!). Pytam o czas. – Biegnę na 3:25. Trzymaj się mnie. Wiem, że to za szybko vs. moje 3:31, ale miłe jest synchroniczne deptanie kolejnych metrów, więc przytrzymuję. Gdy przecinamy Ta’ Qali National Park słońce robi już swoje. – Spada nam tempo – mówi mój towarzysz (…nawet nie znam imienia…). Przyspieszam i znów zostaję sama.

Przy entym z kolei lekkim podbiegu i zakręcie zastanawiam się, czy jestem na dobrej trasie. I wtedy widzę, jak na – prostopadłej do mojej – drodze biegnie tłum półmaratończyków. Mam w nogach jakieś 26km i towarzystwo dużej ilości ludzi jest mi już pilnie potrzebne. Cieszę się jak dziecko.

– You’re doing well, girl! – Just keep it! – Well done, you go, girl!


No i mam kibiców wśród półmaratończyków. Lecę jak po pokręconym sznurku, raz na jakiś czas „łapiąc” za siebie kogoś, kto opada z sił.

Słońce odbija się od tarczy zegarka, gdy raz na kilka km kontroluję, czy trzymam tempo. Nie wiem jeszcze, do jakiego wyniku się to złoży.

Nie odpuszczam.

Cholera, jak gorąco. Cholera, jak daleko. Przysięgam, że nigdy pomarańcze nie smakowały mi tak bardzo, jak po kolejnym pagórku. No eksplozja!

Zwolnić? Tej opcji nie rozważam ani przez moment (i to dla mnie nowość!), ale robi się coraz trudniej, a od spalin i zbyt mocnych perfum jakiegoś przechodnia zaczyna mnie mdlić.

Co Wam napiszę? Czy mogę kogokolwiek zmotywować, nie przekraczając jakiś swoich ograniczeń? Lub nie robiąc postępów? Stało się nieważne, że zaliczam średnio zaledwie 50km w tygodniu. Gdy przestałam podcinać samej sobie skrzydła okazało się, że mogę nieźle polecieć. Jest mi okropnie, ale genialnie, bo wreszcie szacuję czas na mecie i wiem, że ten trzeci maraton będzie moim najszybszym.

Ostatnie dwa kilometry ciągną się niesamowicie. Robię je po ok. 4:40, ale czuję się jak w slow motion. Pali mnie w głowę, więc uruchamiam awaryjną mantrę, która zawsze na mnie działa.

„Zim-na-co-la-zim-ne-pi-wo, zim-na-co-la-zim-ne-pi-wo…”

W tle widzę zabytkowe budynki w piaskowym kolorze… statki… ludzi, coraz więcej, mnóstwo… potem już bardzo długą, ostatnią prostą wzdłuż linii brzegu… różowe flagi…. a na pierwszym planie nakładam sobie siłą wyobraźni zimną puszkę, która w kilka sekund umie zbić temperaturę ciała o błogie kilka stopni 🙂

Biegnę tunelem z tłumu kibiców. Taki kontrast vs. większość trasy… Krzyk jest niesamowity, nie rozumiem większości słów, a jednak wyłapuję głos mojego P., który nie posłuchał mnie i przyszedł dużo wcześniej: – Naaatkaaaa! I jeszcze N.: – Moja maaaamaaaa!

Gdy wpadam na metę widzę to bardzo wyraźnie: 3:23.

Jak się potem okazuje jestem 6tą kobietą, 2gą w kategorii wiekowej i 1szą Polką.

Nie wiem, czy bardziej chce mi się śmiać czy płakać, więc po prostu idę i nieeee, nie wierzę… Pilnie potrzebuję lodowatego soku ze świeżych pomarańczy i porządnego masażu nóg, ale zanim po to ruszę w, już żółwim, tempie, odwracam się w stronę mety i całuję mój medal, patrząc na kolejnych, finiszujących biegaczy.

Nie umiem wyjaśnić w kilku słowach, co jest takiego w maratonach. Ale cokolwiek by to nie było, uwalnia się gdzieś między 30 a 42km i jest cholernie dobre!

 

MALTA MARATHON – CZY WARTO TO BIEC?

PLUSY 1. Piękne miejsce do zwiedzania (napiszę o tym osobny tekst) 2. Jeden z pierwszych (jeśli nie pierwszy) wiosennych maratonów – zazwyczaj koniec lutego/początek marca 3. Szansa na atrakcyjne, przedsezonowe ceny biletów (lecieliśmy z Wizzair) 4. Niska opłata startowa vs. zagraniczne maratony (30-50 euro w zależności od momentu zapisów) 5. Dobra opcja na wycieczkę rodzinną – polecam wypożyczenie auta i zwiedzenie również sąsiedniej wyspy, Gozo 6. Brak tłoku na trasie maratonu 7. Opcja również na półmaraton, który startuje później i finiszuje z maratonem

MINUSY

1. Maraton puszczony przy częściowym ruchu ulicznym 2. Trudna trasa: pagórkowaty teren i dużo zakrętów 3. Pogoda niesprzyjająca bieganiu: porywy wiatru i wysokie temperatury 4. Nagradzane kategorie wiekowe dopiero od 40 roku życia (co ciekawe, w półmaratonie jest już normalnie 🙂 ) 5. Momentami słabe oznaczenie trasy – generalnie co jakiś czas stoją wolontariusze, którzy po prostu machają chorągiewkami pokazując kierunek 6. Słaby pakiet startowy – praktycznie zerowy 😉 Kiepskiej jakości koszulka plus informator z…listą nazwisk uczestników 🙂 7. Średnia komunikacja – ciężko było znaleźć wyniki, na stronie/FB info pojawiło się dopiero dwa dni po

 

BARDZO, BARDZO DZIĘKUJĘ:

Mojej rodzinie za cierpliwość. Mogę sobie tylko wyobrażać, jakie nudne jest dla Was to gadanie o bieganiu…;-)

Mojemu trenerowi, Jackowi Gardenerowi, za plan pt. “jakość, nie ilość”.

WAM, za wirtualny doping, dopytywanie, czytanie, kibicowanie i wiarę we mnie, która jest o niebo silniejsza, niż moja…Uwierzcie, że myśl o Was napędzała wiele moich kroków na tej trasie. Dziękuję!

Do przeczytania! N.


[optin-cat id=”6802″]

24 wyświetlenia

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page