top of page

KOLORY COLORADO #12. Poród w USA, czyli dlaczego wymiękłam?

“Aż nie chciałam wracać do domu”, “żal było wychodzić”, “cudowny personel” – czytałam te komentarze do mojego pytania o szpital i przewracałam oczami. Uznałam, że tak jak zawsze na “how are you doing” odpowiedź jest pozytywna, tak samo wygląda w porodówkowej materii. A ja chciałam faktów, prawdy, może i opowieści pełnych grozy. W te achy i ochy niespecjalnie wierzyłam. Ja, dziewczyna, która niewiele później zrezygnowała z  opcji wyjścia z dziećmi do domu po trzech dniach i poprosiła o czwarty!

O tym, jak wygląda prowadzenie ciąży w USA było już tutaj, a teraz zabieram Was w sam środek akcji.

Jakieś 99% amerykańskich komedii zaczyna się lub kończy szaleńczą jazdą na porodówkę po tym, jak spektakularnie odeszły wody. Mój scenariusz do filmu by się nie nadawał: na USG, które miało być 10 dni przed CC usłyszałam, że dzieci nie rosną już tak szybko, jak powinny i lepiej im będzie poza moim brzuchem. Zanim zdążyłam się otrząsnąć dzwonił już mój lekarz prowadzący mówiąc, że zaprasza pojutrze. Aaaa!


Z kina, dzień przed. Wow!

Nie wiem, czy to norma (i tak jest ze wszystkim, co tutaj opiszę), ale lekarze kibicowali mi z pomysłem porodu naturalnego. Cykałam, choć kusiło. Z małą N. była jednak taka jazda, że nie zaryzykowałam podwójnej i finalnie padło na cesarkę.

SCENA NR 1. Meldunek i już NAPRAWDĘ ostatnia prosta.

Gdy z dwiema torbami i potężnym brzuchem stawiłam się z P. do szpitala czułam się jak w jakiejś dziwnej bajce. Świadomość, że dwie godziny później dzieci będą już na świecie…wyobraźnię mam bujną, ale to było dla niej zbyt wiele 🙂

Oddział położniczy niewiele mi przypominał to, co pamiętałam z Warszawy. Wyglądał bardziej jak hotel. Na ścianach pełno artystycznych zdjęć noworodków, na widok których aż drapało mnie w gardle. Mnóstwo uśmiechniętych położnych. I…cisza.

Hello, czy ktoś tutaj rodzi?

Miałam wrażenie, że jesteśmy tylko my i kilkadziesiąt sztuk personelu. To uczucie nie opuściło mnie do końca i wielokrotnie pytałam położnych, czy są tu inne kobiety. Niezmiennie dziwiła mnie odpowiedź 🙂 Nikogo nie słyszałam. Ani krzyków rodzących (i Bogu dzięki), ani krzyków dzieci (poza moimi 😉 ).

OK, wracając do akcji:

Zostaliśmy poprowadzeni do naszego pokoju. Ogromne okna, widok po horyzont na góry, kanapa dla męża (mój nie mógł wprawdzie zostać w związku z małą, ale to świetna opcja), duży telewizor, gdyby komuś się nudziło (ha, ha). Co ciekawe, dziewczyny rodzące naturalnie od początku były w jednej sali. Po porodzie wymieniano tylko łóżko.

Rzeczy potoczyły się szybko; po chwili przyszła moja pierwsza położna (przez 4 dni pobytu opiekowało się nami w sumie…około piętnastu). Od dwóch tygodni chodziłam do szpitala na KTG i zdążyłam już odczuć coś, co było dla mnie największym hitem amerykańskiego porodu – wszyscy byli tak mili, tak wspierający, tak przekraczający oczekiwania, że momentami aż mnie to wzruszało 😉

I znów akcja:

Zagęściło się od personelu, a ja nagle poczułam tak okropny głód, że zaczęło kręcić mi się w głowie i zrobiło mi się koszmarnie. Aaa, zabierzcie mnie już stąd! Widziałam kątem oka tablicę z napisem “waiting for…” i  imionami moich prawie-że-urodzonych dzieci, imię małej N.  jako “big sister” i serio miałam wrażenie, że to jakiś matrix.



SCENA NR 2. CE-CE, Baby A i Baby B.

No i miałam wreszcie swój film, Chirurgów czy tam dr House i ten moment, gdy pokazują sufit szpitala z perspektywy pacjenta w pozycji horyzontalnej. Czucia już nie miałam. Otwierały się kolejne, automatyczne drzwi i wjechałam jak na tacy na salę operacyjną. Kolejne osoby podchodziły do mnie i przedstawiały się. Było ich conajmniej 10, w tym osobny pediatra do każdego dziecka i po dwie położne per Twix. Anestozjolog przerywał to opowiadaniem o procedurze, szło sprawnie, coś tam szykowali, uzgadniali. Wpuścili na salę mojego męża, a ja wbiłam wzrok w dwa stanowiska gotowe na maluchy i uwierzyć nie mogłam, że za jakieś 10-15 minut będą już na świecie.

To była moja pierwsza cesarka i…to uczucie przesuwania kolejnych warstw brzucha jest kosmiczne, daruję sobie opisywanie 😉 Małą N. rodziłam długo, z komplikacjami i bez jakiegokolwiek znieczulenia więc skoncentrowałam się na absolutnej wdzięczności, że tym razem bólu praktycznie nie czuję.

Po chwili mały już był…rozkrzyczał się na całego, a mi kręciło się aż w głowie od emocji – ulgi, że on już JEST i strachu, co z małą. Po dwóch minutach była już i ona, słyszałam jak z bardzo daleka, że mniejsza, że dziewczynka. Mój lekarz sam z siebie zachęcał do zdjęć, więc ma fotki z wielkim uśmiechem na twarzy i moimi dziećmi, kilka sekund po urodzeniu 🙂

2400g, 2200g. 37tc.

Malutkie; bałam się, co z oddychaniem (wiele dzieci dostaje tu tlen w związku z wysokością 1600 m.n.p.m), co z termoregulacją. Dostałam ich na chwilę, nie wiem jak długą, a potem mój mąż zniknął z nimi, pediatrami i położnymi.

Po jakimś czasie Twixy wjechały do mojego pokoju, a ja byłam w fazie kompletnego niedowierzania. Nic nie bolało. To było tak niesamowicie proste w porównaniu do naturalnego porodu, że aż zdawało się nie fair, a ja mogłam zacząć się cieszyć: dzieci mogły być od początku ze mną, bo poza spadkami cukru i lekkim problemem z utrzymaniem ciepła były całe, małe, kochane i zdrowe.


Przewinęło mi się wszystko od początku; od dnia gdy na rutynowym badaniu lekarz się zaśmiał, że gdybym starała się o dziecko to mogłyby być bliźnięta, potem minę mojego lekarza: “Natalko, no proszę! Jest dwójka!”, przerażenie, gdy po prenatalnych dostałam papier z diagnozą “bradykardia”, a potem to zdjęcie, gdzie nawet moje niemedyczne oko widziało torbiel na pępowinie.

I pusty już korytarz, gdy dwa dni przed wylotem do USA, po całym dniu czekania wyszłam od guru od nietypowych przypadków z diagnozą “wszystko w porządku”.

I znów strach, co z tak długim lotem, zastrzyk w brzuch od którego  miałam siniaka przez tydzień 😉

…przewijało mi się to wszystko i byłam kompletnie zalana wdzięcznością, że dotarliśmy do tej mety najdłuższego i najtrudniejszego maratonu w moim życiu, no! 🙂

SCENA 3. Urywki ze szpitalnej salki.

Nie będę tu opisywała chronologicznie, co i jak, bo to były rekordowo długie cztery doby pełne adrenaliny, pytań, dziwnego samopoczucia, medytacji (dzięki niej byłam w stanie spać po kilka-kilkanaście minut, dłużej nie umiałam), zwątpienia, czy dam radę, JAK damy radę…

Złapię więc kilka momentów, które pokażą Wam klimat amerykańskiej opieki po porodzie.

Odwiedziny były całodobowe, starsze dzieci jak najbardziej mile widziane. Gdy mała N. wpadła jak burza do sali nagle uznałam, że ona wcale nie jest mała. 15 kg i 4 lata vs. 2,2 i 6 godzin…😊

Opiekowały się mną anioły. Inaczej nie umiem myśleć o tych kobietach pełnych powołania, spokoju, mądrości. Każda położna była inna, codziennie miałam dwie główne do opieki nade mną i dziećmi, ale przewijało się ich dużo więcej. Przy żadnym karmieniu dzieci nie byłam sama. Nie wiem, jaka jest norma, ale w Warszawie musiałam prosić o jakąkolwiek pomoc w tej materii i doprosić się nie mogłam. Doradczyni laktacyjna była, ale w weekendy nie pracowała, więc z tematem zostałam sama jak palec.

Tym razem nie dość, że asystowały mi położne, to jeszcze codziennie, a nawet kilka razy dziennie, przychodziła do nas doradczyni. W związku ze zbyt niskim cukrem dzieci były na początku dokarmiane, ale zanim to się stało dostałam wybór, czy ma to być mleko modyfikowane, czy naturalne, donor milk z banku. Wybrałam oczywiście to drugie, a dzięki wsparciu personelu od piątego dnia życia karmię je wyłącznie naturalnie, choć jeszcze chwilę wcześniej wydawało mi się to kosmicznie trudne i niemożliwe. Z tego też powodu przedłużyłam swój pobyt: paraliżowała mnie myśl, że nie chcę mieszanki, ale że karmiąc padnę z wycieńczenia lub zwariuję z braku czasu na cokolwiek 😉


Położne spędzały ze mną mnóstwo czasu. Rozmawiały, tłumaczyły. Odpowiadały na każde pytanie. Gdy któryś maluch płakał brały go na ręce, kołysały. Opowiadały swoje historie, pytały o moje. Zahaczały o psychologię, motywowały mnie, kilkadziesiąt razy na dzień słyszałam, jak dobrze nam idzie. Nigdy nie zapomnę nocnej rozmowy z jedną z nich, gdy za oknem szalała burza, a dziewczyna strzeliła mi taki wykład o tym, że nie mogę o sobie zapominać, że z wdzięczności byłam bliska płaczu 😀

Wszędzie podkreślano, że celem jest maxymalny komfort. Stąd właśnie idealne wyciszenie ścian i wielka dbałość o uśmierzanie wszelkiego bólu. Na szczęście od drugiej doby czułam się na tyle dobrze, że zrezygnowałam nawet z ipubromu, a położne śmiały się, że mam najwięcej energii na oddziale, choć mam pełne prawo padać na twarz i skręcać się z bólu.

Gdy trzeciego dnia wspomniałam w rozmowie, że marzę o świeżym powietrzu położna rzuciła mi koszulę, usiadła w fotelu z moją maleńką córcią, nogą bujała wózeczek z przysypiającym synkiem i wprost wygoniła mnie na dwór, na spacer 🙂

Więcej; większość pieluszek zmieniały właśnie one! Procedura karmienia zajmowała tak długo, że jedno wchodziło na drugie i cudem wyrabiałam. Jakieś 90% szpitalnych pieluszek Twixow przebrały właśnie położne 😀

Przy każdej zmianie personelu było mi aż szkoda; przez te kilka godzin przywiązywałam się błyskawicznie. Każda z nich przytulała mnie na  pożegnanie i powtarzała krzepiącego słowa. Mimo to wszystkie kolejne położne były równie ciepłe i wspierające. Pilnowały, żebym cokolwiek spała, zabierały na trochę dzieci, żebym choć na trochę mogła odpocząć, przypominały o zamawianiu jedzenia. Ach, no mogłabym tak godzinami! 🙂 Wdzięczność moja nie ma granic! Cudo.

Jedzenie…tutaj wymiękłam po raz kolejny. Zamawiało się samemu, dzwoniąc do szpitalnej restauracji.

Tak, restauracji, bo menu było po prostu imponujące i bardzo mało szpitalne! Na śniadania jadłam domową granolę, pancakes wielozbożowe z płatkami owsianymi i owocami, cynamonowe tosty francuskie z chlebka bananowego…mmmm! Na obiady m.in. pyszne steki, pieczone bataty, pełno warzyw. Do wyboru były też koktajle, lody i sorbety, przeróżne ciasta…Autentycznie uwielbiałam tamto jedzenie. Było bez limitów, więc gdyby nie kompletny brak czasu mogłabym je zamawiac i dziesięć razy dziennie, tak smakowało 🙂 Oczywiście dla gości też mogłam je zamówić, więc gdy mała z P. mnie odwiedzali jedliśmy sobie rodzinny obiad.


Poza położnymi każdego dnia odwiedzał nas ginekolog i pediatra, ale to już standardowa procedura i w Polsce jest tak samo. Z tym, że moja pediatra też ma bliźnięta i spędzała u mnie na kanapie godzinę plotkując o nosidłach, usypianiu, synchronizacji i innych niuansach życia z Twixami 🙂

SCENA 4. Na odchodne. 

Ostatniego dnia doradczyni spędziła ze mną…trzy godziny, rozpisując mi (jak się potem okazało zbyt) skomplikowany plan karmienia dzieci, zakładając różne scenariusze. Usłyszeliśmy, żeby zabrać z sali absolutnie wszystko, więc wyszłam z mnóstwem butelek i mm, którego jeszcze nie użyłam, pieluszkami, chusteczkami, ubrankami i innymi drobnostkami, które mieliśmy do dyspozycji na miejscu.

Zawartości torby dla dzieci nawet nie ruszyłam, bo podczas całego pobytu pieluszki, chusteczki, kosmetyki, ubranka i inne tego typu rzeczy zapewniał szpital; podobnie jak koszule nocne i różne kobiece akcesoria kosmetyczno-higieniczne.

Dostałam obszerny folder pełen wszelkich informacji typu połóg, ćwiczenia, opieka nad dziećmi, depresja poporodowa itp. Przyszła też do mnie elegancko ubrana kobietka z ankietą i długopisem, gotowa do zapisywania moich uwag i sugestii, co mogliby zrobić lepiej.

Jeszcze lepiej?

Serio, chciałam coś wymyślić, ale kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy, bo wszelkie moje oczekiwania zostały przekroczone.


Położna odprowadziła nas aż do samochodu, a nawet chciała mi pomóc zapiąć pasy (!).

Mało tego. Po pierwszej nocce w domu zadzwoniła do mnie doradczyni pytając, czy udało mi się zasnąć i jak tam ogólna sytuacja na froncie. Zaprosiła też sama z siebie na bezpłatną konsultację za kilka dni, która trwała…trzy godziny.

Dostałam też informator o cotygodniowych spotkaniach dla mam rodzących w tym szpitalu – co tydzień można przyjść zważyć malucha, porozmawiać z doradczynią i zostać na darmowej prelekcji ze specjalistą. Przewijają się tam m.in. specjaliści od snu, doradczynie chustonoszenia, trenerki fitness, fizjoterapeutki, psychologowie.

I jeszcze wisienka na torcie: niedługo później dostałam pocztówkę ze szpitala z…odręcznymi życzeniami od trzech położnych, które się nami zajmowały. Wymiękłam po raz enty!


A kolejne kilka dni później przyszło do mnie zaproszenie na spotkanie świeżo upieczonych mam z darmowym poczęstunkiem i okazją do zadania nurtujących pytań 🙂

Widzicie więc: wymiękłam.  To było po prostu fantastyczne.

Te pierwsze dni to niby nic w porównaniu z całym życiem, ale liczą się kompletnie inaczej. Z małą N. miałam tego pecha, że wszystko zaczęło się dla mnie (a kto wie, czy dla niej też nie) lekką traumą, a żal, że było tak kiepsko czuję częściowo nawet dziś. Nie uwierzono mi, że jestem blisko, przetrzymano mnie w poczekalni, żeby potem w panice uznać, że zaraz urodzę, a miejsc brak. Przekierowano do innego szpitala, nie zgodzono się na znieczulenie, źle podłączono KTG, uziemiono w jednej pozycji, a potem zostałam sama sobie: bez pomocy, o którą prosiłam, bez podpowiedzi, gdy wzięłam płaczącą od kilku godzin małą i poprosiłam o choćby dobre słowo.

Jestem patriotką, a będąc w USA czuję to jeszcze bardziej, ale ten polski poród zestawiony z amerykańskim to przepaść i wdzięczna jestem bardzo, że mogłam teraz pobyć po tej jej drugiej, dobrej stronie.

***

Na koniec odpowiem jeszcze na pytania, które zadawaliście w tym temacie, a o które nie zahaczyłam w tej historii:

1. Jakie warunki trzeba spełnić, żeby urodzić w USA?

Nie znam wszystkich możliwych scenariuszy; ale na pewno trzeba mieć honorowane w USA ubezpieczenie zdrowotne. Koszty wyjściowe są ogromne, od min. kilkunastu-kilkudziesięciu tysięcy dolarów a to, ile z tego dana rodzina pokrywa zależy od konkretnego ubezpieczenia.

2. Jak to jest z obywatelstwem? 

W USA działa prawo ziemi. Dzieci mają automatycznie obywatelstwo amerykańskie, a my wnioskować będziemy o polskie, więc finalnie będą mieli podwójne.

3. Czy to problem, gdy wjeżdża się do USA z widoczną ciążą?

Z tego, co czytałam przed wyjazdem – jeśli wjeżdżamy legalnie i wszystkie nasze dokumenty się zgadzają, nikt nie powinien mieć zastrzeżeń. Ale możliwe, że przy innych typach wiz działa to inaczej (w związku z uprawianą tu dość szeroko “turystyką porodową”). Jesteśmy tu na wizie typu L która obojgu z nas pozwala tu legalnie być i pracować.

4. Jak to jest rodzić w obcym języku?

Przychodzi to dość naturalnie, choć po drodze trafiłam na pełno ginekologiczno-pediatrycznych słów, których nie znałam 🙂

Jak wspominacie Wasze szpitalne historie? Może mieliście to szczęście, że w Polsce dostaliście amerykański standard? 

 

Tekst jest częścią cyklu Kolory Colorado, gdzie subiektywnie piszę o życiu w USA. Znasz już poprzednie odcinki?

 

58 wyświetleń

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page